MY NEW GUIDES

NOWE DROGOWSKAZY

Quebec – buntownicza prowincja Kanady

Odejście Jeana Charest ze stanowiska premiera po przegranej walce z pekistami, wywołało różne reakcje. Nie był to polityk doskonały, za jego kadencji miały miejsce liczne protesty studentów i wyszła na jaw poważna korupcja w sektorze budowlanym. Niemniej, zadbał o to, aby Quebec pozostał w Kanadzie. Poparcie społeczne dla Partii Liberalnej Quebeku w tych wyborach było zaledwie o 0,7 procenta niższe niż dla Partii Quebecois. Charest był zmęczony polityką i trudno mu się dziwić. Zmęczenie to widać było na jego twarzy podczas tej kampanii. Ale odszedł z honorem. Ma jednak niezłą opinię i może jeszcze powrócić do polityki, jeśli nie w Quebeku, to w Ottawie. Dzięki niemu i jego ludziom mieliśmy aż 9 lat względnego spokoju; anglofonii i allofoni nie czuli się w tej prowincji intruzami.

Z chwilą jego odejścia i powrotu pekistów do władzy, utracimy to, co najważniejsze – spokój i stabilizację polityczną. Już teraz wiem, że spokoju nie będzie, mimo tego, że nowy rząd separatystów będzie rządem mniejszościowym. Nie będziemy słyszeć od nich, że Quebec jest częścią Kanady, w wywiadach prasowych prowincja ta będzie określana przez nich angielskim słowem „state” zamiast „province”, będą snuć plany wprowadzenia obywatelstwa quebeckiego, czynić przygotowania do następnego referendum oraz wprowadzą restrykcyjne ustawodawstwo zabraniające zatrudniać w sektorze publicznym osoby nie mówiące po francusku.

Krótko mówiąc, pekiści będą robić dokładnie to samo co poprzednio – wcielać w życie swój separatystyczny program, a jednocześnie wyciągać ręce do Ottawy po nowe fundusze i pełnomocnictwa.
Jak długo Pauline Marois utrzyma się u władzy ze swoim mniejszościowym rządem? Nie wiemy. Aby przeforsować jakąkolwiek ustawę, będzie musiała uzyskać aż 10 głosów poparcia od członków innych partii. Dużo zależeć będzie od tego, jaką postawę przyjmie Francois Légault, lider nowej partii CAQ (Coalition Avenir Québec). Jest on nacjonalistą i byłym pekistą, myślę więc, że będzie mu raczej po drodze z nią. Podczas tej kampanii wyborczej Légault przedstawiał się jako autonomista, a nie separatysta. Wkrótce dowiemy się, kim jest naprawdę. Widmo kolejnego, trzeciego referendum znów przybliży się do nas. Ale wszyscy mamy żywo w pamięci to drugie, które miało miejsce w dniu 31 października 1995 roku. Wielu z nas przeżyło wtedy traumę, bo omal nie utraciliśmy naszego kraju.

Ponieważ wracają stare niespokojne czasy, przypomnę w skrócie czym jest ruch separatystyczny. Moje poglądy na ten temat przedstawiłem w artykule „Pekistowski model niepodległości” opublikowanym w 2007 roku przez Gazetę torontońską. Oto jego fragmenty: „Były premier Kanady Pierre Elliot Trudeau, który był świadkiem narodzin ruchu separatystycznego, powiedział o pekistach: „Zachowują się jak zepsute dziecko, które im więcej prezentów dostaje od Ottawy, tym bardziej krzyczy i podnosi głowę. Skoro z góry wiadomo, że i tak nic nie zadowoli ich na dłuższą metę, to najlepiej jak najmniej zwracać na nich uwagę”. Późniejszy premier Brian Mulroney też mówił im za swojej kadencji: „Nie myślcie że Kanada jest bufetem do ktorego mozna wejść, wybrać z niego najlepsze kąski, i wyjść spokojnie”.

Barry Wilson, stały telewizyjny komentator wydarzeń politycznych w Quebeku, słusznie zauważył, że pekiści to najwięksi mąciciele polityczni w tym kraju. Chcieliby opuścić go, zachowując wszystkie przywileje jakie daje konfederacja. To mniej więcej tak, jakby rozejść się z kobietą, lecz zachować prawo do wspólnej sypialni.

Separatyści rzeczywiście nie lubią spokoju, stabilizacji politycznej, czyli tych okresów, gdy o Quebeku mało mówi się w Kanadzie. Irytowanie polityków w Ottawie to ich hobby. Ta rola rozkapryszonego, zbuntowanego dziecka jak najbardziej im odpowiada. I nic nie wskazuje na to, aby te ich bunty i żądania kiedykolwiek ustały. Całe szczęście, że separatystyczna partia Bloc Quebecois osłabła do tego stopnia, że od ponad roku praktycznie nie ma swojego przedstawicielstwa w Ottawie.

Separatyści mowią często, iż pragną mieć swoje własne państwo. Ale gdy przyjrzymy się uważniej ich grze politycznej, to dochodzimy do wniosku, że nie o to właściwie im chodzi. O co więc chodzi im naprawdę? Kłania się tutaj stare, mądre przysłowie: „Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Pekiści dobrze wiedzą, że gdyby doszło do secesji prowincji, to straciliby to, co dla nich najważniejsze – wielką, wspaniałą „dojną krowę” jaką jest Ottawa. Dlatego robią co mogą, aby stworzyć silne frankofońskie państwo Quebec, ale w ramach konfederacji kanadyjskiej.

Zdobycie dużej władzy, umożliwiającej zmaksymalizowanie presji na Ottawę, to ich główny cel i zadanie. Wszelkim sposobem starają sie wygryźć „anglosów” z tej prowincji i zdobyć pełną kontrolę nad quebeckim departamentem imigracji. Innymi slowy, chcą jak najszybciej sfrancuszczyć prowincję w maksymalnym stopniu, a nowych imigrantów zmusić surowymi środkami administracyjnymi do nauki języka francuskiego. Nic dziwnego, że Pauline Marois już wiele razy próbowała podzielić mieszkańców tej prowincji na co namniej dwie kategorie, tą lepszą kategorią mieli być ci, co mówią po francusku, a tą gorszą, cała reszta. Mówiła też o wprowadzeniu obywatelstwa quebeckiego. Widzimy więc czego możemy spodziewać się po nowej Pani Premier.

Ale ich plany są utopijne, a podejście do sprawy niepodległości, niekonstytucyjne. Byłby to dziwny, bezprecedensowy układ polityczny. Nie może istnieć suwerenna prowincja w ramach kanadyjskiej konfederacji, bo inaczej konfederacja nie byłaby konfederacją, a suwerenność suwerennością. Status suwerenności bez separacji, pekiści próbowali wywalczyć już wcześniej, poprzez referendum w 1995 roku. Ale z planów tych nie zrezygnowali do dzisiaj. W świetle prawa i konstytucji, można mówić, co najwyżej, o przyznaniu Quebekowi większej autonomii w ramach konfederacji. Ale pekiści jakoś nie lubią słowa „autonomia”, unikają go jak mogą. Twierdzą, że interesuje ich tylko suwerenność.

Oczywiście istnieją w łonie Parti Québecois bardziej radykalne frakcje wspierane przez byłego premiera Jacquesa Parizeau. Parizeau otwarcie namawiał pekistów, aby ogłosili niepodległość prowincji unilateralnie, bez referendum, zaraz po powrocie do władzy. Nie sądzę jednak aby zdecydowali się na ten krok. Skutki tego mogłyby być tragiczne. Aby zapobiec rozpadowi państwa, premier Kanady Stephen Harper mógłby zdecydować się nawet na wprowadzenie stanu wojennego.

Separatyści, przebrani dla niepoznaki w owcze skóry suwerennościowców chcieliby zbudować swój oddzielny parlament w Ottawie, aby móc zapraszać do niego federalistów na wspólne sesje i negocjacje. Skoro istniało w minionym stuleciu w Europie dualistyczne państwo Austro-Wegry, mające wspólną armię, walutę i finanse, lecz oddzielne konstytucje, rządy i parlamenty, to czy nie możnaby utworzyć podobnej Republiki Quebecko-Kanadyjskiej? Taki właśnie układ jest szczytem ich marzeń.

Wołania pekistów o ratowanie zdobyczy kultury francuskiej też nie są do końca szczere, o czym świadczy fakt, że nie troszczą się o potrzeby frankofonów mieszkających w innych prowincjach Kanady i nie zależy im na utrzymywaniu dobrych stosunków z nimi. O te środowiska o wiele bardziej troszczy się, o dziwo, rząd federalny.

Niektóre radykalne posunięcia pekistów przyczyniły się już do spadku ich popularności, nawet wśród frankofonów. Ostatnie przedwyborcze ankiety wykazały, że 70 procent Quebecczan nie chce nowego referendum; widzi swoją przyszłość w Kanadzie, ale chce, aby ich przywódcami byli ludzie potrafiący walczyć o ich interesy w Ottawie.

Ruch separatystyczny jest wrzodem na ciele Kanady. Można ten wrzód zaleczyć na pewien czas takimi środkami jak obietnice, pieniądze, itd., ale nie można wyciąć go zupełnie, bo jest zbyt silny. Poza tym, należy pamiętać o tym, że politycy w Ottawie zabiegają o poparcie quebeckich frankofonów, nie tylko ze względu na potrzebę zachowania jedności narodowej, lecz także po to, aby utrzymać się u władzy. Przecież co czwarty statystyczny Kanadyjczyk to mieszkaniec prowincji Quebek”.

Na koniec zwrócę uwagę na dwa fakty dotyczące ostatnich wyborów. Dla polityków tej prowincji była to niewątpliwie ciężka walka wyborcza. Jednak zachowali sportową postawę do samego końca, za co należą im się brawa. Nie było mowy nienawiści i obrzucania się inwektywami. Pauline Marois i Jean Charest pocałowali się na pożegnanie. Frekwencja wyborcza wyniosła 74,6 punktów procentowych.

Felieton nadany w polonijnym programie radiowym „Jedynka” w październiku 2011 roku

Jerzy Sędziak

2020-02-26T01:10:38+00:00